Wanda Kiałka
Wanda Kiałka, z domu Cejko, w czasie operacji „Ostra Brama”, mającej na celu zajęcie Wilna przed nadejściem Armii Czerwonej, była łączniczką i sanitariuszką. Aresztowana przez sowietów, tym razem została zwolniona. Jednak po ponownym aresztowaniu przez NKWD została skazana na 20 lat katorgi w Workucie. Wróciła stamtąd dopiero w 1956 r. Zamieszkała we Wrocławiu razem z mężem, Stanisławem Kiałką, poznanym na zesłaniu. On też jest autorem unikalnych zdjęć Workuty, a także ekshumacji i ponownego pochówku Aleksandra Krzyżanowskiego, ps. „Wilk”, dowódcy Wileńskiego Okręgu AK.
Oś czasu

„Nasi, polscy partyzanci przychodzili do wiosek i do tych domów, gdzie mieszkałam u krewnych. I w ten sposób się z nimi poznałam. […] mąż mojej koleżanki szkolnej spotkał mnie kiedyś na ulicy i mówi „Pani Wandziu, chciałaby Pani coś robić?”. Powiedziałam, że chciałabym, ale nie trafiłam na odpowiednich ludzi. Odpowiedział: „Bardzo dobrze, to się cieszę”. […] Zaciemniony pokój, okna zasłonięte. Przedstawił mnie pani domu, która miała pseudonim „Beatrycze”. To tylko pamiętam. […] Jakiś mężczyzna w ciemnych okularach, brodaty, wąsaty, przyjął ode mnie jeszcze raz przysięgę. Tłumaczyłam, że ja już przysięgę składałam, ale powiedział, że skoro i tak nie miałam wiele kontaktów, mogę złożyć ją jeszcze raz. Tak się stało. Powiedziano mi tak jak poprzednio, że znajdą mnie, gdy trzeba będzie, ja mam ich nie szukać. I znów nic nie robiłam, tylko czekałam. Ale to już był lipiec 1944 r. Wkrótce, z 6 na 7 lipca zaczęła się akcja „Ostra Brama” – walki o Wilno. Armia Krajowa postanowiła zdobyć od Niemców Wilno własnymi siłami, żeby przed nadchodzącym wojskiem rosyjskim udowodnić, że to Wilno jest nasze, że my o swoje Wilno walczymy jako gospodarze. Walki były ciężkie, wielu poległo. Nie udało nam się zdobyć go własnymi siłami, bo Sowieci bardzo szybko nadeszli”.

„Nasze dowództwo umówiło się z Sowietami, że AK-owcy pójdą walczyć z Niemcami pod dowództwem komendanta Aleksandra Krzyżanowskiego, ale podporządkowani jednocześnie Armii Czerwonej. Wyszliśmy z Wilna 15 lipca na koncentrację. Przed wyjściem jeszcze wróciłam do domu i uszyłam sobie z koca spodnie, do apteczki włożyłam to i owo – i poszłam. Nie powiedziałam mamie, gdzie idę, ale ona się domyśliła. Tylko krzyżyk na czole mi zrobiła, pocałowała i powiedziała: „Córuś, idź z Bogiem. Czuwaj!”. Nawet nie pytała, gdzie idę. Mama wiedziała. No i poszliśmy. Spaliśmy gdzie popadło, myliśmy się w strumyczkach. Ale 17 lipca dowództwo sowieckie […] poprosił naszego komendanta na ostateczne rozmowy i aresztował go. Zaproszono także oficerów na rozmowy we wsi Bogusze[1]. Ale kiedy oni tam przyjechali, otoczono ich i aresztowano&rdquo

Któregoś dnia wprowadzono nas na podwórko, gdzie siedzieliśmy na ziemi. To był późny listopad, było zimno, ale siedzieliśmy na ziemi. Po rewizji wyprowadzano nas piątkami z więzienia i uformowano kolumnę. Chorzy jechali ciężarówką. Zaprowadzono nas […] na dworzec, wsadzono do bydlęcych wagonów. Wszystkie były przepełnione, a nas, 13 katorżanek, wsadzono do pustego wagonu i już o północy przymarzałyśmy do wagonów, bo nie umiałyśmy palić w piecyku mokrym drzewem. Prawie miesiąc jechałyśmy, nie wiedziałyśmy, gdzie nas wiozą. Wiedziałyśmy tylko, że jedziemy na północ, bo robiło się coraz zimniej. […] Prawdopodobnie w Peczorze wysadzili część ludzi – tych, co mieli do 10 lat wyroku, a katorżan powieźli dalej. […] I dowieźli nas do Workuty.

Trzeba było usiąść na śniegu, przeliczyli nas. Kazano nam wejść do baraku, a tam już były na narach Rosjanki, które były zwolnione i jechały już do domu. Bardzo życzliwe, powiedziały nam, co można w obozie, a czego nie można. Przede wszystkim – nie wolno było nic wziąć od mężczyzny, bo nawet jeśli przeczytałabym jego list, to on miał prawo do mnie. On uważałby, że jestem jego. I nikt by nie pomógł, nikt by nie obronił, bo takie są prawa obozowe. Czyli nie wolno było nic od nich brać – ani jedzenia, nawet listu nie wolno czytać. I trzeba było uważać, co mówiło się do nich, bo o byle co się obrażali i wszystko mogło się stać. To było bardzo ważne dla nas, że one nas uprzedziły. Mieszkaliśmy w jednej zonie z recydywistami. I dla nas dziewcząt to było okropne. Bo taki recydywista, jakby przyczepił się do mnie i „budeš moû ženoj” – trzeba byłoby od niego uciekać. Broń Boże, nie można go było obrazić, bo gotów był zabić za jakieś słowo, które mu się nie podoba. Byłyśmy w wiecznym strachu. Ale w 1950 r. oddzielono więźniów politycznych od recydywistów. Dla nas to było wielkie szczęście. Nie pracowały już dziewczęta w kopalni, tylko w cegielni. To była też bardzo ciężka praca. Ale przede wszystkim nie było recydywistów i były same kobiety, był większy luz. […]
Wywieziono nas w końcu listopada 1945 r., osądzono jesienią i z Workuty wróciłam w listopadzie 1956 r. Bardzo długo. Cała młodość przeszła – wywieźli młode dziewczyny, a wróciłam jako 35-letnia... pani.

„Stach, mój późniejszy mąż, ze swoim przyjacielem Kazikiem Augustowskim, zorganizowali w imieniu rodziny ekshumację ciała generała „Wilka” z cmentarza przywięziennego, gdzie więźniów chowano bez wieka, tylko był spód trumny. Ciało bardzo szybko się zredukowało – zostały tylko szczątki ubrania i kości. Ale generała rozpoznała żona, bo jest dentystką i robiła mu protezę, czy zęby wstawiała. A Kazik Augustowski rozpoznał, że to jest „Wilk”, po klamrze kurtki, bo kiedy komendant przyjechał z Rosji, nie miał się w co ubrać, to Kazik mu oddał swoją amerykańską kurtkę z taką blaszaną klamrą”.

„Mój późniejszy mąż wysłał zaproszenia wszystkim AK-owcom na powtórny pogrzeb Aleksandra Krzyżanowskiego – naszego komendanta, którego właściwie zamordowali tu, w więzieniu. Zmarł w cierpieniach z choroby i wycieńczenia. Pochowali go bez wieka trumny na przywięziennym cmentarzu. W każdym bądź razie – był powtórny pogrzeb i mój mąż wysyłał wszystkim AK-owcom zawiadomienie o ekshumacji generała „Wilka”. I kto żyw, przyjechał do Warszawy. To był kwiecień 1957 r. UB pozwoliło na to na prośbę rodziny – żony i córki. […] Tysiące ludzi przyjechało z całej Polski. Było masę szpiegów. Pamiętam, jak mąż opowiadał, że stał mężczyzna, którego mąż podejrzewał, że jest to jeden z ubowców. Zapytał: „Pan z jakiej brygady?”. A on nie wiedział co powiedzieć: „Ja jestem tutejszy”. – „Doskonale rozumiem, jaki tutejszy”. Potem żałowali, że dali pozwolenie, bo tysiące ludzi przyjechało i zrobiła się z tego wielka demonstracja. Było kilku biskupów, kuzynka Haneczki śpiewała w kościele. Było bardzo pięknie”.
Całe nagranie dostępne jest w Archiwum Historii Mówionej Ośrodka „Pamięć i Przyszłość”.

