Prof. Tadeusz Sulima
Dzieciństwo i młodość spędził w Skarżysku-Kamiennej, gdzie w 1938 r. uzyskał maturę. Chociaż zdał egzaminy na Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie, nie dane mu było rozpocząć wówczas studiów, ponieważ powołany został do wojska. Walczył w kampanii wrześniowej. Ranny podczas obrony Warszawy, po powrocie do domu przystąpił do konspiracji. Wskutek zdrady jednego ze współtowarzyszy w 1942 r. został aresztowany przez Gestapo i resztę wojny spędził w hitlerowskich obozach koncentracyjnych: Auschwitz, Gross-Rosen, Sachsenhausen i Buchenwald. W 1945 r. powrócił do kraju i osiadł we Wrocławiu. Jeszcze w październiku tego roku rozpoczął studia na Politechnice Wrocławskiej, z którą to uczelnią związał swoją karierę zawodową, uwieńczoną uzyskaniem tytułu profesorskiego. Jest członkiem Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, Związku Inwalidów Wojennych oraz innych organizacjach zrzeszających kombatantów i ofiary II wojny światowej.
Oś czasu

Do szkoły powszechnej miałem początkowo dość daleko; mieściła się w małym budynku przy ulicy Podjazdowej. Kierownik szkoły uczył nas śpiewu, grając na skrzypcach. Niestety, nie był zbyt muzykalny, bo nie poznał się na moim śpiewie. Pamiętam, że uczył nas piosenki „Nasz Kozielski kapitan jest to bardzo wielki pan” – czy coś podobnego. Doceniając bohaterstwo kapitana, zaśpiewałem bardzo głośno. Niestety, nie zrozumiał moich intencji i gonił mnie ze smyczkiem po całej klasie.
W szkole trzymano nas krótko: za najdrobniejsze przewinienie – nieuwaga, rozmowa, nie odrobione lekcje – łapa, targanie za ucho. Pamiętam, razu pewnego kazał mi nauczyciel przeczytać rozwiązane zadanie z rachunków. Nie zrobiłem go, ale – niby czytając – „odczytałem” rozwiązanie z pamięci. Innym razem dostałem za coś „łapę” i nieroztropnie wygadałem się w domu. Ojciec, zdenerwowany, natychmiast udał się do szkoły, do nauczyciela „niesłusznie” karzącego dziecko, w efekcie czego, jak się dowiedziałem, z kolei nauczyciel musiał uciekać przed Ojcem. Ot, takie to drobne przeżycia trochę może niesfornego malca.

[…] w 1938 r. zrobiłem maturę.
Każdy maturzysta, po zrobieniu matury, musiał odbyć miesięczną służbę w hufcach pracy. Sypaliśmy wały nad Wartą w Pyzdrach. Uważam, że było to bardzo celowe. Tam byli zawodowi junacy, którzy nie mieli ukończonej szkoły i tam mogli sobie wyrobić jakiś zawód. Jak wozili taczki znad Warty na górę, patrzyliśmy na nich z podziwem – myśleliśmy, że to jest niemożliwe. Po paru dniach robiliśmy to samo. To była doskonała szkoła.

Ponieważ czasy były już niespokojne, wtedy wojsko zaczęło sięgać po osiemnastolatków.
Ukończyłem gimnazjum matematyczno-przyrodnicze, a artyleria związana jest trochę z matematyką, sięgnęli więc do naszego gimnazjum i wzięli nas czterech do wojska, każdego gdzie indziej. Ja dostałem się do Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. Po ukończeniu dziewięciomiesięcznego szkolenia, trzy miesiące praktyki odbywałem w Szkole Podchorążych Artylerii w Toruniu. Wojsko przedwojenne było inne niż po wojnie. O „fali” nigdy się nie słyszało. Tam był naprawdę rygor, przygotowanie człowieka do życia, do wykonywania rozkazów. Uważam, że to, iż byłem po wojsku, pomogło mi przeżyć cztery obozy. Bo człowiek nauczył się żyć w gronie ludzi, dostosować się do warunków i umieć przezwyciężać różne trudne momenty.

1 września 1939 r. miałem udać się już do cywila, ale znalazłem się na froncie pod Mławą.
Tam broniliśmy się cztery dni, później odwrót do Warszawy. 10 września wjechaliśmy do Warszawy w pełnym składzie, bez strat. Tam zajęliśmy stanowisko na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Toczyły się walki, my wspomagaliśmy artylerię. […] Ja dostałem polecenie i współrzędne punktu w Warszawie, dokąd miałem się udać i pobrać amunicję do haubic setek i przywieźć do punktu naszego postoju. Wracając z dwoma jaszczami amunicji, będąc już jakieś 200 metrów od swojej baterii, nagle rąbnęły dwa pociski artyleryjskie tuż obok mnie. Zakręciło mną. To były szrapnele. Jeden poszedł mi po głowie – gdybym był wyższy, to już by mnie wtedy nie było, wystarczyło pół centymetra. Następnie dostałem w rękę – miałem kość strzaskaną. Dostałem też w udo tuż koło tętnicy głównej – gdyby to poszło w tętnicę, byłby koniec. Czwarty odłamek szedł w serce, ale miałem w kieszeni blaszane etui od okularów. Jedną ściankę przebiło, drugą wykrzywiło, ale nie przeszło. Gdybym nie miał tego w kieszeni, to by poszło w serce. Jakoś cudem poturlałem się, bo wiedziałem, że jestem już blisko baterii. Krzykiem przywołałem pomoc, bo było dwóch rannych ze mną, którzy prowadzili te jaszcze. […] To był przedostatni dzień obrony Warszawy. Byłem wtedy w stopniu podchorążego plutonowego. Na drugi dzień kanonierzy z mojego punktu donieśli mi kożuszek, ubranie i wiadomość, że zostałem awansowany na ogniomistrza. Leżałem prawie do połowy listopada w Szpitalu Ujazdowskim i lekko wyleczonego ojciec zabrał mnie do domu, dowiedział się bowiem, gdzie leżę.

Byliśmy wychowani w duchu trochę innym – wydaje mi się – niż nawet obecnie. Inna była nauka historii, podejście do kraju. Uważaliśmy, że wojna się nie skończyła, tylko dopiero się zaczęła. Przysięga zobowiązuje. W Skarżysku-Kamiennej był Związek Walki Zbrojnej, więc jeszcze niewyleczony całkowicie wstąpiłem do tego Związku. Mój brat, półtora roku starszy, który nie był w wojsku, już tam należał. Obok mieszkał kolega, też po wojsku, z tego samego rocznika. Więc ja automatycznie włączyłem się w działalność konspiracyjną. […]
Działałem w Skarżysku-Kamiennej. Okazało się, że byłem w sytuacji dużo korzystniejszej w tych czasach, bo byłem po wojsku, po wojnie, a moi koledzy byli bez wojska. Dostałem więc polecenie zorganizowania plutonu łączności na cały podobwód. […]
Na czym polegała wówczas działalność konspiracyjna? Nie było wtedy jeszcze takich akcji, jakie później były, czyli ataków na wojsko niemieckie itd. To było przygotowanie do akcji, gromadzenie broni, rozbudowa. Właściwie z niczego to się stało. Najpierw było kilkanaście osób, później kilkaset, później wszystko rozbudowało się do jednego pułku. Były poszczególne oddziały tworzone w różnych miejscowościach […] Łączność z nimi utrzymywana była przy pomocy łączników.
Broń się organizowało. […] To było gromadzenie amunicji. Warszawa potrzebowała. Przyjeżdżała łączniczka z Warszawy i brała.

Wskutek zdrady zostałem 25 sierpnia 1942 r. aresztowany przez Gestapo w Radomiu. […]
Gdy mnie aresztowali i wieźli samochodem skutego w lesie, zatrzymali i powiedzieli: „Prowadź nas do »Fiszera« – to był dowódca podobwodu – a pójdziesz do domu”. Ja mówię: „Nie znam takiego”. […]
Na Gestapo w Radomiu przebywałem do 14 września, skuty całą dobę z rękami z tyłu, tylko na posiłki zdejmowali mi kajdanki i – odpowiednio traktując, „z kopem” itd. – dawali czas tylko na zjedzenie i załatwienie swoich potrzeb i na tym się kończyło. […]
14 września zostałem w transporcie wysłany do Oświęcimia, gdzie dotarłem dzień później. Gdy przyjechaliśmy, trzeba było wszystko oddać. Nagim całą noc się siedziało. Najpierw była beczka z lizolem – trzeba było wejść do tej beczki i zanurzyć się. Odwszenie. Siedzenie do rana i rano pod magazyn, gdzie dawali pasiaki itd. i później bez ubierania od razu na plac apelowy, tam stoliki, przy stolikach siedzą już więźniowie i rejestrują przybyłych. Podchodzę.
– Polak?
– No Polak.
Pyta się – bo widzi, że mam dużą dziurę w nodze – czy to mi nie będzie przeszkadzać w pracy. A ja przeczytałem Arbeit macht frei, więc aż się prosi… Normalnie człowiek powinien odpowiedzieć, że przeszkadza – dostanie lżejsza pracę. Ale ja byłem po wojsku i wiedziałem, że co jest łatwe, to nie jest dobre. Powiedziałem: „Nie, nie będzie przeszkadzać”. Zrobił mi zdjęcie, spisał dane. Gdybym powiedział, że będzie przeszkadzać, to na drugi dzień tych niezdolnych do pracy wieźli już do gazu. […]
Od 14 września 1942 do 13 marca 1943 r. przebywałem w Auschwitz. Później od 13 marca do 21 kwietnia 1943 r. na tzw. kwarantannie w Gross-Rosen. Następnie Sachsenhausen-Oranienburg od 21 kwietnia 1943 r. do 22 lipca 1944 r. 19 kwietnia 1944 r. zbombardowano nasz obóz, zginęło wtedy mnóstwo ludzi. Ponieważ niektóre hale były podniszczone, wysyłali do innych obozów. Ja trafiłem do Buchenwaldu – komando Leipzig. Od 13 kwietnia 1945 r. do 9 maja 1945 r. – ewakuacja, czyli „marsz śmierci”. Polegał na tym, że bez jedzenia, bez picia, bez rozbierania się, śpiąc cały czas na ziemi – śnieg nas nawet przykrywał – i kto nie wytrzymywał, nie miał siły, dostawał kulę w tył głowy i koniec. Nikogo nie zostawiali. To nazwano „marszem śmierci”. Najgorszemu wrogowi nie życzyłbym jednego dnia w takim miejscu.

Jeden z moich podwładnych z AK był wysłany do fabryki amunicji do Lipska. Wtedy opracowałem szyfr, żeby mógł przekazywać pewne wiadomości z Lipska. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że mam przecież opracowany ten szyfr. Kto zna ten szyfr?
Brat chyba zna i jedna łączniczka zna. To mówię: „Zaszyfruję”. I zaszyfrowałem. A szyfr jest bardzo prosty. Ja piszę starannie, moje litery są wszystkie połączone. Ale np. w słowie litera „k” i „u” – jest między nimi przerwa. „K” to jest ten Kamiński „Czerkies” – podałem, kto zdradził. W innym słowie była przerwa między „z” a „u”, itd. Czyli te, które nie są połączone, są ważne. I w ten sposób przeszukuje się te listy i dostaje wiadomość. Cały czas to stosowałem. Gdyby oni wpadli na to, to koniec. Proste, ale trzeba było pisać. Na przykład słowo „erhalte”, między „l” a „t” jest przerwa. Ale to jest tak – pisze się po niemiecku, a tworzy nowe zdanie po polsku. Kontrola, która tam jest, to byli więźniowie, ale na pewno i Niemcy, i Polacy. Ale kto tam wpadł na to? Nikt nie wpadł.

Ja od razu zdecydowałem się wracać do kraju. Po powrocie do Skarżyska-Kamiennej trzeba było jakoś się urządzić, jakoś sobie życie ułożyć. Ojca przy życiu nie zastałem. Miałem kolegę, który już przyjechał wcześniej do Wrocławia i zajął sobie mieszkanko, właściwie pokoik, na Osobowicach. I on mnie namówił (też był po maturze, ale bez wojska): „Co będziemy robić? Do Krakowa nie ma co jechać, bo nie ma ani pieniędzy, ani mieszkania. Jedźmy do Wrocławia, mam mieszkanie, jakoś się urządzimy. Prawdopodobnie politechnikę otworzą”. Jeszcze przed pójściem do wojska zdałem na Akademię Górniczo-Hutniczą, Wydział Hutniczy. Więc jak tutaj się zgłosiłem na Politechnikę w 1945 r., to jako były więzień obozów koncentracyjnych mogłem być przyjęty bez egzaminów. […]
Na samym początku wyglądało w ten sposób, że Wydział Elektryczny i Mechaniczny wykłady miały razem. Było nas ponad 200 osób. Sale były nieogrzewane i były zimne. Nie było miejsc siedzących. Siedziało się na stopniach i gdzie kto mógł. Między rokiem 1938 a 1945 to jest 7 lat, kawał czasu, i wiele rzeczy miało się prawo zapomnieć, zwłaszcza te przedmioty ścisłe, jak matematyka. Matematykę wykładali prof. Ślebodziński i prof. Steinhaus. Ślebodziński był też „oświęcimiakiem”, a sławą matematyczną był Steinhaus. […]
Dyplom uzyskałem w 1950 r. w lipcu. Pracowałem na Politechnice, najpierw jako młodszy asystent, później asystent, jednocześnie studiując. […] Zrobiłem doktorat, habilitację i zostałem w końcu profesorem. Mając 70 lat poszedłem na emeryturę.
Całe nagranie dostępne jest w Archiwum Historii Mówionej Ośrodka „Pamięć i Przyszłość”.

